Galeria zdjęć została wykonana podczas powrotu z 42. PZU ORLEN Maratonu Warszawskiego, który z uwagi na specyficzny czas pandemii odbył się w 4 turach. Ja startowałem w drugiej, która wystartowała o północy w ulewnym deszczu. To nie jest mój czas, masa problemów w pracy, w domu spowodowały, że w ogóle jechałem bez przekonania. Bieg i Flixbus zapłacony, więc szkoda było rezygnować. Niedospany po wcześniejszej nocy, następnie praca, a po niej szybko na dworzec autobusowy do Katowic. Przyjechałem do Warszawy dużo wcześniej chcąc pozwiedzać, jednak deszcz uniemożliwił wszystkie plany. Kilka godzin spędziłem pod przystankową wiatą na ul. Wierzbowej zajadając przygotowany wcześniej makaron i starając się wyprosić, aby przestało lać. Gdy już nastała odpowiednia godzina poszedłem do miasteczka biegowego, jedyne co pamiętam to mokro, zimno i smutno. Udało się znaleźć przebieralnię, która była w połowie zalana, ale za to w namiocie trochę cieplej. Nie wiedziałem jak się ubrać. Nie przewidziałem ulewy i brak rzeczy na zmianę wymusiło na mnie oszczędzenie ich na czas po biegu. Dlatego zdecydowałem się biec mimo wszystko w krótkim rękawku. Patrząc na niektórych poubieranych szczelnie w kurtki przeciwdeszczowe, z workami na całym ciele zastanawiałem się, czy jest sens startować. Nie wiedziałem po co tu w ogóle przyjechałem. Deszcz cały czas padał, jednak przed samym startem jak na złość padał jeszcze mocniej. Stwierdziłem, że niestety trzeba wyjść spod namiotu i iść na linie startu. Równo o północy zabrzmiał gwizdek i ruszyliśmy. Nie byłem daleko od linii startu jednak droga była wąska jak na nawet 250 ludzi. Kilkaset pierwszych metrów było wyprzedzanie spokojnie biegnących ludzi. Biegłem i myślałem o wszystkich problemach, o niepewnościach i przyszłości. Nagle po jakimś czasie spojrzałem na zegarek i okazało się, że biegnę ponad swoje siły jak na maraton. Chciałem zacząć wolno, a okazało się, że biegnę tempem jakbym biegł półmaraton. I chciałem wtedy zwolnić, jednak to chyba wszystkie problemy podpowiedziały mi, abym dał z siebie tyle, żeby po prostu się wykończyć fizycznie. Aby nie mieć sił myśleć. Jak to się mówi, aby się sponiewierać. I tak zrobiłem, trzymałem tempo do 5 okrążenia, a na 6 okrążeniu jeszcze bardziej przycisnąłem uważając, że mało co czuję zmęczenie i tak już biegłem. Wyprzedzałem coraz więcej ludzi dublując niektórych drugi raz. To z pewnością dodawało mi skrzydeł. Wyprzedziłem kilku zawodników, którzy wcześniej mnie wyprzedzili i biegłem, biegłem... I tak zrobiło się ostatnie 8 duże okrążenie Tu w połowie powoli zacząłem zauważać, że aby zachować swoje tempo muszę więcej energii poświęcać, ale myśl, że zostało około 2 km do celu odwracała uwagę. I tak ostatni kilometr jeszcze stać mnie było aby przyśpieszyć, a na ostatniej prostej biegłem po prostu sprintem wyprzedzając zawodnika przede mną. Wbiegłem na metę osiągając rekord życiowy poprawiony o ponad 7 minut. Oficjalny uzyskany czas to: 3:22:14. Nie wierzyłem w to co się dzieje. Myślałem, że już nie ma szans biec szybciej, niż rok temu, a tu taka niespodzianka. No i emocje zaczęły górować. Ze smutku nastało zadowolenie, szczęście, duma. I tak po przebraniu się w suche rzeczy, przed 4 rano poszedłem szukać schronienia przed deszczem i zimnem. I to właśnie podczas pieszej drogi powrotnej zrobiłem kilka zdjęć Pałacu Kultury i Nauki. Niestety deszcz uniemożliwiał więcej ujęć. Nigdy jeszcze nie byłem pod Pałacem Kultury i Nauki o tej porze. Zapraszam do oglądania galerii.

 

Powrót